Rok 2016 zaczął się nad wyraz dobrze. Podejmując noworoczne wyzwanie, postanowiliśmy jechać na weekend do Budapesztu. Z tym Budapesztem, to miałem do pogadania, bo już 2 razy mi umykał.
Pierwszy raz miałem się z nim zobaczyć w drodze powrotnej ze Słowenii. Trochę jednak tam zabalowaliśmy, a czas mieliśmy ograniczony, więc musieliśmy trochę zmienić plany i wróciliśmy krótszą drogą przez Austrię.
Ja vs. Budapeszt 0:1
Przed drugą wyprawą stwierdziliśmy, że Budapeszt będzie naszym miejscem spotkania w drodze do Bośni i Hercegowiny. Niby plan dobry, ale nikt nie przewidział, że stop będzie szedł aż tak źle. Na dodatek ruch tranzytowy był wstrzymany z powodu święta państwowego na Węgrzech, więc jadąc do Budapesztu, wylądowaliśmy znów pod Wiedniem.
Ja vs. Budapeszt 0:2
W końcu jednak stwierdziłem, że nie pozwolę, aby Budapeszt tak sobie ze mną pogrywał. Pod koniec roku 2015, znalazłem ofertę tanich biletów w LuxExpress i postanowiłem to wykorzystać, żeby w końcu się zrewanżować.
Czas na rewanż!
W zasadzie to wszystko zaczęło się od tego, że Mateusz zaproponował mi, żeby wyskoczyć gdzieś na 2-3 dni. Bo zima, obowiązków wiele i budżet niewielki, więc jakiś Berlin lub właśnie Budapeszt, byłby idealnym rozwiązaniem.
Tak jakoś się złożyło, że akurat w tym samym czasie pojawiły się tanie bilety. Trzeba kupować – pomyśleliśmy. A żeby nie było zbyt monotonnie, to zachęciliśmy do wyjazdu jeszcze Anię i Olę. Plan był dobry, tylko że…
Nie rozkminiliśmy wcześniej strategii kupowania biletów, a jak się okazało, nie tylko my na nie polowaliśmy. Kiedy więc zacząłem robić rezerwację, okazało się, że na pokładzie zostało 5 wolnych miejsc.
Ostatecznie pojechaliśmy dwoma różnymi autokarami z zamiarem spotkania się na miejscu.
Jeśli kupujecie bilety w kilka osób, niech jedna osoba zrobi rezerwację dla wszystkich.
Na miejscu ugościła nas Kamila, której z tego miejsca jeszcze raz pięknie dziękuję. 😉
Budapeszt w 2 dni?
W Budapeszcie jest fajnie. Nie chcę Cię zanudzać szczegółowymi opisami tego wyjazdu. O tym, co można tam zobaczyć i czego spróbować przez 3 dni napisał wyczerpująco Grzesiek. Swój plan stworzyliśmy w oparciu o jego tekst, więc szczerze polecam.
Mi w pamięci szczególnie zapadły 2 rzeczy: spektakl w Pałacu Sztuk oraz wizyta w Ruin Pubs.
Na ten pierwszy namówiła nas Kamila. Samo wejście kosztowało 500 forintów, czyli jakieś 7,50zł. Wprawdzie miejsca były stojące, ale zobaczyć takie przedstawienie było naprawdę warto.
Spektakl pt. „Nagi Klaun” był formą przedstawienia teatralnego, w którego wplecione zostały elementy akrobacji cyrkowych i pantomimy. Co Ci ludzie wyczyniali na scenie? Masakra! Oglądało się to z czystą przyjemnością.
Ruin Pubs są natomiast totalnym „must see” w Budapeszcie. Idea jest prosta: ktoś znajduje sobie stary, zniszczony budynek. Kupuje go. Nie remontuje, tylko zaprasza artystów lub dekoratorów, aby odtworzyli specyficzny klimat lat 70-tych. Stawia bar, zaprasza niszowy zespół muzyczny i czeka na gości.
Co jest w tym takiego wyjątkowego? Głównie to, że wchodzisz tam i w pierwszej chwili widzisz bałagan, totalny chaos, stare graty, które ktoś wygrzebał ze strychu. Po chwili jednak zaczynasz dostrzegać, że każdy przedmiot znajduje się w całkiem nieprzypadkowym miejscu, odnosi się jakoś do całości, jego umiejscowienie ma jakiś sens.
Podczas pobytu w Budapeszcie poznaliśmy też 5 faktów o Węgrzech, które totalnie nas zaskoczyły. Gwarantujemy, że Ciebie też zaskoczą.
O co chodzi z tymi naleśnikami?
Gundel Palacsinta – chyba najbardziej znane naleśniki w Europie, a na Węgrzech to na bank. Usłyszałem o nich pierwszy raz jakieś 7 lat temu i od razu się zakochałem. Wyobraź sobie aksamitne naleśnikowe ciasto, wypełnione masą śmietanowo – orzechową, rodzynkami i oblane obficie czekoladową polewą. Przecież to nie może być niesmaczne!
Wtedy, mając te naście lat, pomyślałem sobie, że kiedyś pojadę do Budapesztu, skąd owy przepis się wywodzi, aby po prostu zjeść te naleśniki. Może brzmi to absurdalnie, ale właśnie takie było moje marzenie.
Kiedy więc bilety były zakupione, przypomniałem sobie o Gundelu i jego naleśnikach i stwierdziłem, że skoro już tam będę, to muszę ich spróbować.
Szukaliśmy ich zawzięcie w całym mieście, aż w końcu, w restauracji Letcho Etterem, dostałem swoje wymarzone naleśniki. Mmmmm…
W drodze powrotnej do Krakowa, siedząc w autokarze, pomyślałem sobie, że 7 lat temu zrodziło się w mojej głowie marzenie. I czekało aż do tej pory. Aż w końcu wszystko ułożyło się jakby w jedną zgrabną całość.
Jedne marzenia można zrealizować szybciej, na inne trzeba poczekać, ale jeśli bardzo się czegoś chce, to w końcu nadarzy się okazja, aby to zrobić. Trzeba tylko ją dostrzec i wykorzystać.
Więcej o podróżach
Ostatnio z grupką znajomych rozpoczęliśmy nowy projekt podróżniczy. Jeśli temat ciekawych wypraw Cię interesuje, to zapraszam na Tripersi.pl, gdzie również udzielam się blogowo, ale bardziej w kontekście podróżowania właśnie. Będzie nam miło, jak stukniesz like’a, lub dodasz do obserwowanych na Twitterze lub Instagramie.
Dzięki!
Fot. archiwum własne (1), Ola Miklasińska (2)
- Drzemka w ciągu dnia – kiedy i jak długo? - 21 kwietnia 2024
- Jak być lubianym? Proste zmiany, wielkie efekty - 27 marca 2024
- Prosty przepis na pomnażanie pieniędzy - 30 listopada 2023
Swoje pierwsze w życiu, własnoręcznie robione naleśniki przygotowałem… 3 tygodnie temu :). Nie tak smaczne, jak te węgierskie, ale chyba czas spróbować i takich 🙂
No co Ty? Ja naleśniki smażę co 2-3 tygodnie. Proste i smaczna potrawa idealna na śniadanie, obiad lub kolację.
Warto realizować swoje marzenia, nawet gdy są nieprawdopodobne i wymagają od nas wiele poświęceń 🙂
I warto na nie czekać.