Szedł po świecie Bajdała,
Co go wiosna zagrzała –
Oprócz siebie – wiódł szkapę, oprócz szkapy – wołu,
Tyleż tędy, co wszędy, szedł z nimi pospołu.

[…]

– Bolesław Leśmian „Dusiołek”

O ile bohater wiersza Leśmiana jest wyłącznie literacką fikcją, to fikcją z pewnością nie był IX Dusiołek Górski, czyli klasyczny rajd na orientację, zorganizowany w Wiśniowej.

Bardzo lubię próbować nowych aktywności, a marsz na orientację chodził mi po głowie już od prawie dwóch lat. Zawsze jednak było jakieś „ale”. Aż w końcu, za namową Tomka, zapisałem się na Dusiołka. Nie do końca wiedziałem czego się spodziewać.

Początek schematyczny: Budzik dzwoni o wydawałoby się nieludzkiej porze. Wciskam drzemkę. Wyrwany z błogiego snu zaczynam się zastanawiać: „po co mi to było?”. Przecierając jeszcze przez chwilę oczy, wstaję.

Powyższy schemat opanowałem do perfekcji. Przed każdym wyzwaniem, każdą podróżą i każdym wyjątkowym wydarzeniem poranek wygląda mniej więcej w ten sposób. Zawsze jednak staram się sobie wtedy przypominać, że odpowiedź na pytanie: „Czy warto?” uzyskam dopiero po całym zamieszaniu, a statystyki mówią, że jeszcze nie było sytuacji, w której nie było warto.

dusiołkowicze

Ekipa kompletuje się już na miejscu i punkt 8:00 startujemy. Udało nam się wyjść tylko za bramę ośrodka, w którym mieściła się baza rajdu i… po raz pierwszy nie wiedzieliśmy, w którą stronę iść.

Połowa uczestników pobiegła w prawo, połowa w lewo, a nasza trójka (Kasia, Tomek i ja) staliśmy po środku, zastanawiając się, za kim się kierować. Już było śmiesznie. Poszliśmy w prawo.

Po kilkunastu minutach grupa ponad 200 dusiołkowiczów rozsypała się na maleńkie grupki, z których każda, szła inną ścieżką, a trzeba zaznaczyć, że nie przeszliśmy jeszcze nawet 3 kilometrów.

Odcinek do pierwszego Punktu Kontrolnego pokonaliśmy bez większych przygód, pomijając przelotny deszcz. Zgłodnieliśmy, więc na punkcie wyjęliśmy z plecaków kanapki, banany, czy co tam każdy ze sobą zabrał i w pośpiechu skonsumowaliśmy.

Regulamin przewidywał, że uczestnicy zaopatrują się w prowiant we własnym zakresie, w okolicznych sklepach. Później się dowiedzieliśmy, że na trasie takich sklepów było 0 (słownie: zero), względnie jeden. Ale akurat w tym momencie jeszcze się tym nie przejmowaliśmy.

Jedna z pań, obsługujących PK (Punkt Kontrolny) zapytała, jaką trasą idziemy. Pokazaliśmy jej mapę. Zapytała:

-Czyli wychodzicie dwa razy na Ciecień?
-Tak! – Odpowiedzieliśmy.
-O Boże!

Te słowa były dla nas bardzo wymowne. Tym bardziej, że Ciecień, to szczyt, który na naszej mapie był ośmiotysięcznikiem (8292 m n.p.m.).

Ciecień

Ruszyliśmy w kierunku PK2, wybierając oczywiście inną drogę niż większość uczestników. Jednym słowem, nie poszliśmy na most, ale wybraliśmy skrót, z nadzieją, że przeprawa przez rzekę nie będzie problemem. Jak już się pewnie domyślasz, trochę nas zmoczyło.

Woda wesoło chlupała w naszych butach, a my zdecydowaliśmy jeszcze, żeby nie nadrabiać drogi szlakiem, ale zdobyć Klasztorzysko na przełaj w najbardziej stromym punkcie wzgórza. Wbrew pozorom, pomysł się udał i kilkuminutowa wspinaczka zaowocowała wyprzedzeniem kilku zawodników.

Jeszcze kilkanaście minut marszu przez las i z gąszczu wyłoniło się nam ognisko, a przy nim drugi punkt kontrolny. Była 10:25.

ognisko

Kolejny odcinek był już trochę bardziej wymagający, ale ciągle utrzymywaliśmy prędkość ok. 6 km/h. Ostatnie 2 km to wspomniane już podejście pod Ciecień.

Chociaż jestem skromnym chłopakiem z nizin, to z górami potrafię się dogadać. Pewnie dlatego, że jestem uparty jak góral i jak sobie coś umyślę, to muszę to zrobić. Toteż dość szybko wdrapaliśmy się na szczyt. Gorzej było z niego zejść.

Szlak był stromy i śliski od deszczu. Tempo wyraźnie nam spadło. Pomyślałem sobie, że będziemy musieli później tą drogą wrócić. Na końcu zejścia ukazała się naszym oczom polanka – postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na drugie śniadanie i podziwiać widoki, chociaż akurat w tej drugiej kwestii podziwianie sprowadzało się do komentowania linii horyzontu.

trasa

Po kilkunastu minutach, zarzuciliśmy plecaki na plecy i znów ruszyliśmy w dół. W końcu las się skończył, a przed nami ukazała się otwarta przestrzeń. Ucieszyliśmy się z tego faktu, bo prawdę mówiąc, schodzenie porządnie nas zmęczyło.

Dalej do PK4 dostaliśmy się w miarę łatwo. Uzupełniliśmy wodę, wypytując jednocześnie o sklep, którego jak wspomniałem – nie było. Dowiedzieliśmy się jednak, że na następnym punkcie będą batony. Zawsze to jakaś porcja węglowodanów.

Szliśmy zatem na najwyższy punkt na trasie – obserwatorium astronomiczne na Lubomirze z perspektywą uzupełnienia energii. Humory cały czas nam dopisywały. Nie zabrakło zaakcentowania nowego trendu.

Samo podejście nie było zbyt strome, ale ciągnęło się w nieskończoność. Dla uczestników trasy klasycznej – 35 kilometrowej była to ostatnia taka górka. Nas, na trasie pucharowej (50 km) czekał jeszcze kawał drogi, a ból nóg dawał już o sobie znać.

Na szczęście na szczycie czekały słodycze. Usiedliśmy, aby trochę odpocząć, zregenerować się i zaplanować dalszy etap. Czas jednak uciekał.

Kiedy schodziliśmy z Lubomira poczułem się swojsko – miałem bąble. Kasia też na nie narzekała. Stąpanie po twardych skałach sprawiało ból. Pewnie dlatego nasza prędkość sukcesywnie spadała.

O 15:13, czyli całkiem przyzwoitej godzinie dotarliśmy pod Działek, gdzie mieścił się kolejny PK. Dziewczyny w wiankach z mleczu narysowały nam na kartach serduszka i poczęstowały ciasteczkami. Zjedliśmy resztki jedzenia, jakie pozostały w naszych plecakach, uzupełniliśmy wodę i po kilku minutach tą samą drogą zaczęliśmy najdłuższy tego dnia odcinek – 12 km.

Fantastyczne było to, że w naszej trójce każdy miał swój kryzys w innym momencie. Cały czas był ktoś, kto nadawał tempo, a reszta starała się dorównać kroku. Te role zmieniały się co jakiś czas i pewnie tylko dzięki temu posuwaliśmy się naprzód w miarę szybko.

beskid wyspowy

Po przejściu 3 kilometrów skończył się szlak. Pogubiliśmy się w oznaczeniu ścieżek na mapie, ale trzymając się obranego kierunku dotarliśmy do zabudowań. Tam miejscowi wytłumaczyli nam którędy mamy iść, dodając, że po drodze natrafimy na sklep.

Faktycznie po kilku minutach dotarliśmy do skrzyżowania, przy którym mieścił się punkt sprzedaży wielkości kiosku, o dumnej nazwie: „Sklep spożywczo-przemysłowy”. Wprawdzie nie chciało nam się już jeść, ale orzeźwiający napój z lodówki był czymś, o czym w tym momencie marzyliśmy.

Szliśmy dalej między polami i łąkami, aż w którymś momencie Tomek zapytał, czy kojarzymy piosenkę tytułową z filmu „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Okazało się, że świetnie opisuje naszą sytuację, więc zaczęliśmy sobie śpiewać:

„To nic, że długi jest marsz,
Słońce osuszy twarz,
Idziesz i liczysz naboje – ostatnie trzy,
I nie chybisz już – to wiesz.

Róża czerwono, biało kwitnie bez,
Nikt z nas nie pęka, chociaż krucho jest,
Wzgórza przejdziemy, wodą popijemy,
Kuchnie polowe diabli wiedzą gdzie.
Kto by się martwił, że na drodze
Kurz i śnieg i deszcz – to znamy już.
Wzgórza przejdziemy, wodą popijemy,
Woda po walce ma jak wino smak.
Róża czerwono, biało kwitnie bez,
Dojdziesz bracie, choć krucho jest.

[…]”

– Andrzej Żarnecki „Róża i bez”

Przy śpiewie czas nam szybko płynął i nie wiadomo kiedy, dotarliśmy pod Ciecień. Problem w tym, że do szczytu był kilometr w poziomie i 350 metrów w pionie. Co więcej, skończyła się droga i mieliśmy dylemat, którędy iść.

Wpadliśmy jednak na proste i jednocześnie genialne rozwiązanie: Skoro chcemy dotrzeć na szczyt, musimy cały czas iść pod górę. Wybraliśmy więc najbardziej stromą ścianę i zaczęliśmy się wspinać. Idea okazała się słuszna i po stosunkowo długim czasie dotarliśmy do punktu kontrolnego, na którym usłyszeliśmy: „Przed Wami już tylko 3 km cały czas w dół”.

Jest taki etap zmęczenia, kiedy człowieka dopada tzw. głupawka. Co gorsza, wszystkie pomysły, które wtedy pojawiają się w głowie, chce się zrealizować.

Ten moment dopadł i nas. Schodzenie z Ciecienia było trudne, bolesne i bardziej wymagające niż wchodzenie. Pewnie dlatego nie mogliśmy się oprzeć, żeby się zatrzymać i trochę poleżeć w stercie uschniętych liści.

Potem już dość szybko doszliśmy do Wiśniowej, pokonując ostatni odcinek boso, bo buty uwierały coraz bardziej. Na mecie zameldowaliśmy się po 11 godzinach i 5 minutach.

Wzgórza przeszliśmy, cało wróciliśmy, a potem usiedliśmy przy ognisku z innymi uczestnikami Dusiołka Górskiego i cieszyliśmy się z zakończenia rajdu. Zamiast medalu zaś dostaliśmy dżem. Nie byle jaki, bo… wiśniowy (zjadłem z naleśnikami).

dżem wiśniowy

Nie wiadomo dziś wcale,

co się śniło Bajdale?

Lecz wiadomo bezsprzecznie, że był prawie w raju,

kto Dusiołka Górskiego spróbował przejść w maju.

Więcej zdjęć z tego dnia znajdziecie na blogu Łukasza, który towarzyszył nam przez pewien czas na trasie.

Fot. archiwum własne.

Kamil Bąbel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *