Dla wszystkich tych osób, które już zakupiły i z ekscytacją wyczekują premiery mojej nowej książki, a także tych, którzy jeszcze się wahają, czy jednak nie wydać swoich ciężko zarobionych pieniędzy na coś ważniejszego (np. na to), postanowiłem dać możliwość „zajrzenia do środka” zanim książka „Zatrzymajmy się w Gruzji” ukaże się w całości.

Książka jest dostępna w przedsprzedaży do 14.08.2019.

Rozdział I

Słońce przebija przez bladoniebieską powłokę tropiku namiotu. Kotłuje się w środku, nie znajdując żadnego ujścia. Tym samym powoduje przyspieszony wzrost temperatury wewnątrz. Początkowo zmiana mikroklimatu otula zziębnięte po chłodnej nocy ciało niczym puchowa kołdra. Stan przyjemności trwa jednak krótko. Nagrzane powietrze przywala mnie kolejnymi warstwami metaforycznej kołdry. Krępuje ruchy, utrudnia oddychanie, wyciska ze skóry cieniutkie jak pajęcza sieć kropelki potu. Układ nerwowy wysyła do mózgu sygnał SOS. Sygnał zostaje błyskawicznie rozpoznany i przełącza umysł w stan przetrwania. To zaś powoduje gwałtowne przebudzenie.

Zaczerpuję powietrza szeroko otwartymi ustami. Układ krwionośny przechwytuje cząsteczki tlenu dostające się do płuc i rozprowadza je po zesztywniałym ciele. Otwieram jedno oko, potem drugie. Mimo warstwy poliestrowego płótna oddzielającej mnie od świata zewnętrznego, źrenice mimowolnie kurczą się w reakcji na natężenie słonecznego światła. Powinniśmy już wstawać, ale nie słyszę żadnych szmerów na zewnątrz. Prostuję nogi i zakładam ręce za głowę.

– A więc jesteśmy w Gruzji… – wciąż nie mogę uwierzyć w tę myśl, chociaż od początku naszej wyprawy minął już ponad tydzień.

W mojej głowie wydarzenia ostatnich dni mieszają się ze wspomnieniem drogi, którą podjęliśmy siedem miesięcy wcześniej. I chociaż podążanie nią nie skutkowało żadną fizyczną zmianą miejsca naszej bytności, to niefizycznie przeniosło nas o lata świetlne od miejsca, w którym wtedy byliśmy. Są w życiu sytuacje, które splatają się z innymi w nierozerwalny uścisku. Jedna ciągnie za drugą i nie było by drugiej bez pierwszej. Są jak ukwiał przyczepiony do pancerza morskiego kraba. Ukwiał jest wprawdzie nieruchomy, ale dzięki skorupiakowi, może się przemieszczać. I podobnie jest z nami – nie bylibyśmy teraz w Gruzji, gdybyśmy siedem miesięcy wcześniej nie przyczepili się do pewnego pomysłu i nie trzymali go z całych sił w trakcie karkołomnej podróży na jego grzbiecie.

Tuż nad ranem 6 grudnia 2015 roku na czwartym piętrze jednej z krakowskich kamienic symbolicznie narodził się w naszych głowach pomysł wyprawy podróżniczej trzema małymi samochodami gdzieś. Nie wiedzieliśmy jeszcze gdzie. W sumie to chyba niczego wtedy nie wiedzieliśmy. Byliśmy trójką roztargnionych studentów, którzy w stanie twórczego przemęczenia zwerbalizowali sobie ideę równie wzniosłą, co naiwną.

Ludzie bardzo często błędnie myślą, że posiadanie wyjątkowego pomysłu jest kluczowym determinantem sukcesu. Tymczasem pomysł może stanowić zaledwie 1% całego procesu. Dużo ważniejsze jest ciągłe zaangażowanie, sensowna organizacja pracy i ponadprzeciętna umiejętność wykorzystywania pojawiających się szans.

Mówi się, że realizacja projektu podróżniczego pozwala na przeżycie przygody, zebranie bagażu doświadczeń i odkrycie nowych miejsc. Tymczasem nasza empiria mówi nam, że to tylko wierzchołek góry lodowej. To, co kryje się pod taflą wody, jest w stanie zatopić nawet niezatapialne jednostki. Najpierw rozdziera kadłub moralny człowieka, tworząc ranę, której w żaden sposób nie da się załatać. Potem wlewa przez tę ranę hektolitry słonej, lodowatej, morskiej wody, powodując zarazem pieczenie i zamarzanie. A kiedy ból staje się już nie do zniesienia, człowiek zmuszony do kompromisu albo go przyjmie i odarty z godności w ratunkowej szalupie dopłynie do brzegu, albo z całym dobytkiem pójdzie na dno.

Znam kilka ekip podróżniczych, które z powodzeniem zrealizowały swoje pomysły. A ile jest takich, które w ogóle nie zaczęły, albo odpadły w przedbiegach? Nie chodzi nawet o zwątpienie i rezygnację. Chodzi o decyzje, o wybory. A dokładniej mówiąc, chodzi o to, że dopóki stoimy w porcie, możemy zawrócić. Ale kiedy już wszystko zostało postawione na jedną kartę, nie ma odwrotu. Paradoksalnie najtrudniejsze w tym wszystkim nie jest odbicie od brzegu, pozostawienie za sobą bezpiecznej przystani i stanięcie oko w oko z bezkresem oceanu i wszystkimi niebezpieczeństwami, które na oceanie mogą nas spotkać. Najtrudniejsze jest właśnie oczekiwanie w porcie. Jeśli wiemy, że nasz statek odpłynie za siedem miesięcy, mamy wystarczająco dużo czasu, aby uświadomić sobie, że ta podróż nie ma sensu. Mamy wystarczająco dużo czasu, aby wmówić sobie, że nie jesteśmy na to gotowi, że czegoś nam brakuje, że to nie jest tak naprawdę to, na co w rzeczywistości czekamy. I w końcu schodzimy z tego statku, pozwalając mu odpłynąć bez nas.

Wiele razy miałem ochotę zejść na ląd, wrócić do codzienności, zrezygnować, zanim ktoś usunie ostatni pomost pomiędzy bezpieczeństwem, a przygodą. Wiele razy widziałem przyjaciół, którzy wybrali bezpieczeństwo. Nie byłem w stanie ich zatrzymać. Im bliżej wyjazdu, tym bardziej krucha stawała się załoga.

Teraz, leżąc w namiocie z rękoma założonymi za głowę i patrząc pustym wzrokiem w tę niewielką przestrzeń ograniczoną brezentową płachtą, ale będącą zarazem namiastką nieograniczonej wolności, zastanawiam się, dlaczego mimo tych wszystkich trudności, udało nam się w końcu odbić od brzegu i zostawić dręczące myśli o suchym porcie daleko za sobą.

Zamów książkę >>

Kamil Bąbel

4 komentarze do “Pierwszy rozdział książki „Zatrzymajmy się w Gruzji””

  1. Chciałabym mieć przyjaciół, którzy wyciągnęli by mnie z krainy bezpieczeństwa, albo żebym z tej krainy sama mogła czasem wyjść. Zazdraszczam optymizmu.
    Na swój egzemplarz nie mogę się doczekać, bo zapowiada się ciekawie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *