Rozglądam się dookoła. Murawa stadionu KS Sokół w Słopnicach zapełnia się ludźmi, chociaż jeszcze pół godziny temu nie było tu prawie nikogo. Zaczyna się nerwowe spoglądanie na zegarek. W powietrzu wyczuć można atmosferę ekscytującego napięcia wymieszaną z odrobiną strachu i niepewności. Jeszcze chwila i ten tłum ludzi wyleje się przez bramę stadionu i wypełni pustą ulicę, tak jak woda zalewa koryto rzeki po otwarciu śluzy na zaporze. Wtedy zacznie się Kierat, czyli stukilometrowy marsz na orientację, który każdego roku przyciąga w okolice Beskidu Wyspowego ponad pół tysiąca osób.

Biorąc udział w Kieracie zbieram fundusze na zakup protezy nogi dla Kasi Sobczak w ramach akcji 42 Do Szczęścia. Możesz przekazać darowiznę na ten cel.

O Kieracie nasłuchałem się wiele ciekawych, a jednocześnie przerażających rzeczy. Bo to nie są zwykłe zawody. To test! Test wytrzymałości psychicznej i fizycznej, a przy okazji orientacji w terenie. Tu nie przyjeżdża się, żeby zwyciężyć. Tu przyjeżdża się, aby przetrwać

Kilka tygodni przed startem rozmawiałem ze znajomymi, którzy Kierat ukończyli kilka lat wstecz. Powiedzieli wprost: „Kierat niszczy wspomnienia, rozgniata na proch, przeżuwa i wypluwa. Przede wszystkim jednak zmienia coś w człowieku. Jest to tak silne odczucie, że wraca się z zupełnie innym podejściem do świata”.

Trzeba przyznać, że brzmi zachęcająco, tym bardziej, że od jakiegoś czasu brakowało mi właśnie takiego wyzwania, które zrobiłoby mi bałagan w głowie. Więc jak tylko zapisy zostały otwarte, zarejestrowałem się i opłaciłem wpisowe. A potem przez kolejne 3 miesiące biegałem i czekałem.

5… 4… 3… 2… 1… Start!

Zawodnicy z radością rozpierzchli się po okolicznych drogach, niczym owce wypuszczone z zagrody na pierwszy wiosenny wypas. Każdemu z nich oczywiście wydawało się, że obrał najlepszą możliwą drogę dotarcia do pierwszego punktu kontrolnego.

Póki jest jasno, a tłum jeszcze się nie przerzedził, to takie przeczucia nie mają większego znaczenia. Na pewno nikt się nie zgubi. Ale kiedy przyjdzie noc, a pomyłka o kilkaset metrów będzie oznaczała ominięcie punktu kontrolnego, wtedy pewność, czy iść w prawo czy w lewo będzie miała niebagatelne znaczenie.

Pierwszy i drugi punkt kontrolny pomimo długiego i stromego podejścia pod Mogielicę zaliczamy bez problemu. W przerwach łapiemy łyk wody i ciśniemy dalej. Przed zapisaniem się na Kierat zrobiłem sobie założenie, aby pod żadnym warunkiem nie opuszczać gardy. Wiedziałem, że jeżeli pozwolę sobie na dłuższy odpoczynek, albo zwolnienie marszu, to dotarcie do mety będzie znacznie trudniejsze. „Maszeruj, albo giń!” – powiedział kiedyś mój znajomy. Wziąłem sobie to do serca podczas Kieratu i nie ważne czy było przyjemnie, czy bolało, trzymałem tempo.

Podczas drogi na trzeci punkt kontrolny zapadł zmrok, a na dodatek zaczęło padać. W sumie to drugie nie miało większego znaczenia, bo padało przez cały poprzedni tydzień i ilość śliskiego, chlupiącego i lepkiego błota od tego wieczornego deszczu jakoś bardzo nie urosła. Oczywiście nie można również powiedzieć, że zmalała. Wręcz przeciwnie. Gdyby każdy z 660 zawodników chciał sobie zaaplikować kąpiel błotną (taką prawdziwą – pełna wanna błota, nie jakieś tam błotne nie-wiadomo-co), to o ilość błota nie trzeba było by się w ogóle martwić.

Gdzie ja jestem?

Gdzieś głęboko w lesie grupa się zatrzymuje. Chwilę później część skręca w lewo, a część idzie dalej prosto. Spoglądam na mapę i ruszam za tymi drugimi. Po kilku minutach marszu spomiędzy drzew wyłania się rząd czołówek.

-Idziecie za zielonym szlakiem? – Pytają. – Jeśli tak, to on zaraz się kończy.

Teraz pojawia się zagwozdka – uwierzyć i zawrócić, czy przeć na azymut w krzaki. Wszyscy zawracają, więc ja pakuję się w krzaki. Lubię ufać swojej intuicji. Nawet jeżeli mnie zawodzi. Bo wtedy nie mogę narzekać, że ktoś poprowadził mnie w ślepy zaułek. Mam kontrolę nad tym, co robię. Szlak rzeczywiście kończy się po kilkudziesięciu metrach. W oddali dostrzegam przemykające pomiędzy drzewami światło czołówki. Rzucam się do biegu, przez obfite runo leśne, aby dogonić grupkę biegaczy.

Okazuje się, że ludzie ogarniają i pomimo braku ścieżki (prawie bez problemów) docieramy do trzeciego punktu. Leje! Pod drewnianą wiatą ściskają się sędziowie i kilku zawodników. Reszta w strugach deszczu grzeje się przy ognisku. Jem chałwę („Bo ból jest chwilowy, a chałwa jest wieczna”), a tymczasem ktoś klepie mnie w ramię. Marek dotarł na punkt kilka minut później. Szybka wymiana spostrzeżeń i ruszamy do punktu 4 przy willi Orkanówka.

Byle do rana!

Droga do 4 PK to jeden z dwóch najtrudniejszych pod względem nawigacji odcinków. Innymi słowy – to co tygryski lubią najbardziej – „na azymut”! Wydaje się nam, że idziemy za ludźmi, którzy ogarniają trasę. Aż do momentu, kiedy wychodzimy na zielone wzgórze (nie to od Ani) i wszyscy się zatrzymują. Rozglądamy się dookoła, bo możemy. Wszak nie jesteśmy już w lesie, ale na porośniętym trawą i zwilżonym rosą wzgórzu.

Kojarzysz ten widok, kiedy 1 listopada po zapadnięciu zmroku już z daleka można dostrzec łunę bijąca od zapalonych na cmentarzach świeczek? W tym momencie czuję się podobnie. Z tą różnicą, że jest 26… może już 27 maja, a w dole porozrzucane są skupiska świateł czołówek. I oczywiście nie są statyczne, tylko poruszają się w ciemnościach. Sztos!

Nasza grupa światełek rozpada się teraz na mniejsze podgrupki i każda wędruje we własnym kierunku. Stwierdzamy, że nie ma co się zdawać na innych i trzeba zaufać po raz kolejny intuicji.

Nie wiem, czy podjęta wtedy decyzja się opłacała, ale na pewno była skuteczna – dotarliśmy do drogi, która przy nadłożeniu kilku kilometrów prowadziła wprost do Orkanówki. Oczywiście można dalej przeć na azymut. Tym razem odpuszczam i wybieram nadłożenie kilometrów zamiast nocnego przedzierania się przez krzaki. Żeby jednak nie stracić czasu postanawiam pokonać ten odcinek biegiem. Wyprzedzam sporą grupę piechurów i jakieś pół godziny później jestem już na punkcie. Zarządzam 15 minut przerwy! Trzeba coś zjeść.

Dzień dobry, którędy na Grunwald?

Idziesz, idziesz, idziesz, aż tu nagle… rzeka. Wszyscy ruszają w poszukiwaniu mostu, a ja zdejmuje buty, podwijam nogawki i szturmuję na drugi brzeg. Nie ma nic lepszego niż zanurzenie zmęczonych stóp w lodowatej, górskiej wodzie. A przepraszam! Jest coś lepszego – jak po czymś takim założysz nowe, suche skarpety. Komfort marszu szybuje w górę, jak popularność SnapChata w Polsce. Gdyby to nie było nie na miejscu, to wydawałbym z siebie „Ochy” i „Achy” w geście zadowolenia przez kolejne 5 kilometrów…

Po 5 kilometrach skarpetki znów są mokre. W butach wesoło pochlupuje woda.

Piąty PK jest w takim miejscu, że gdybym nie doczepił się do jakiejś grupki z GPSem, to mógłbym szukać tego punktu rok. Zresztą, nie tylko ja…

Mniej więcej kilometr przed PK #6 spotykam człowieka. Podąża w przeciwnym kierunku. Zatrzymuje mnie i pyta:
-Idziesz na szósty punkt?
-Tak.
-A byłeś na piątym? Wiesz, gdzie on jest?
-Właśnie stamtąd przychodzę. To w tamtym kierunku.

Człowiek powędrował tam, skąd ja przyszedłem. Spojrzałem na zegarek. Była 5:30. PK #5 zamykany był o 6:30. Nie zdążyłem mu powiedzieć, że przejście tego odcinka zajęło mi 2 i pół godziny…

Trzeba trochę skieratować

Trasa XIV edycji Kieratu była według organizatora najtrudniejsza w historii. Odkąd pojawiła się informacja, że znaczna część trasy będzie prowadzić przez Gorce, chciałem tylko jednego – żeby przy wyznaczaniu trasy nikt nie wpadł na pomysł poprowadzenia jej przez Turbacz. Moje marzenia zostały spełnione.

Ścieżki zaznaczone na mapie nie zawsze były tam, gdzie być powinny. Czasami nie było ich w ogóle, a czasami były po prostu potokami. Właśnie w taki potok zamieniła się droga do kolejnego punktu kontrolnego. Przeskakując po mokrych i śliskich kamieniach poruszaliśmy się około 6-cio osobową grupą w górę. Wymagało to nie lada koncentracji, bo jeden zły ruch, albo źle wybrany kamień mógł skutkować zimną kąpielą.

W pewnym momencie grupa się rozdzieliła. Intuicja tym razem chyba mnie zawiodła, bo po kilkunastu minutach marszu droga się kończy. Ktoś wpada na wydawałoby się genialny pomysł – „Idźmy cały czas pod górę, jak będziemy na szczycie, to zorientujemy się, gdzie jesteśmy”.

Szczytem tej góry był Turbacz…

Wtedy pierwszy raz usłyszałem słowo „skieratować”. Ułożyłem do niego własną definicję: „Zejść ze ścieżki, żeby skrócić sobie drogę, ale potem zgubić się w leśnej gęstwinie i w rzeczywistości tej drogi nadłożyć”.

Gdzie ten kryzys?

Przed Kieratem zakupiłem 0,5 litra CocaColi i zrobiłem proste założenie: Jeżeli będzie już naprawdę źle, wypiję pół butelki. Jak powszechnie wiadomo CocaCola jest lekarstwem na wszystkie choroby i poprawiaczem samopoczucia w płynie.

Pierwsze 250 ml słodkiego napoju wypiłem po tej bezsensownej wspinaczce pod Turbacz. Później za każdym razem, kiedy dopadał mnie kryzys, zadawałem sobie pytanie: „Czy rzeczywiście jest aż tak źle?” i ze smutkiem odpowiadałem sobie: „Bywało gorzej”.

W końcu na 82 kilometrze wypiłem pozostałe 250 ml CocaColi. Nie, nie dlatego, że było źle. Po prostu stwierdziłem, że jak tak dalej pójdzie, to będę bez sensu dźwigał ją do samej mety i podjąłem decyzję o pozbyciu się zbędnego balastu.

Ostatecznie kryzys nie przyszedł ani na 60, ani na 80, ani nawet na 100 kilometrze. Co więcej, im bliżej mety, tym miałem większy zapał. Ostatnie 5 kilometrów pokonałem biegiem i czułem, że spokojnie mógłbym maszerować jeszcze co najmniej przez 30 kilometrów.

Stawiłem się na mecie z czasem 28 godzin i 58 minut. Prawie 110 kilometrów w nogach i ponad 4700 metrów przewyższeń. Nie czułem zmęczenia, senności, ani zrezygnowania. Może tylko lekki głód. Ale nie czułem też, tego, co opowiadali inni – żeby coś we mnie pękło (poza jednym bąblem na stopie), zmieniło się, przeistoczyło…

Może to dlatego, że pękło 2 lata wcześniej? Bo jeśli miałbym porównać Kierat do maratonu tyłem, to gdyby maraton tyłem był normalnym biegiem na 10 kilometrów, to Kierat byłby jak długi poobiedni spacer. Spodziewałem się jednak zostać trochę bardziej przeciorany.

Czy więc było aż tak łatwo? Skądże! Wszak ponad połowa uczestników w ogóle nie dotarła do mety!

Może byłem dobrze przygotowany? Może miałem szczęście w nawigowaniu?  A może po prostu moje oczekiwania były większe niż rzeczywistość?

Mimo wszystko była to fajna przygoda na łonie natury. A lody w Nowym Targu następnego dnia smakowały jeszcze lepiej niż zazwyczaj.

100 kilometrów marszu dla dobrze przygotowanej osoby to wbrew pozorom bardzo realny cel. Jeśli kiedyś najdzie cię ochota na połażenie nocą po lesie, w błocie po kostki, w trakcie padającego deszczu i z całym ekwipunkiem na plecach, to śmiało się zapisuj.

A jeśli mimo to uważasz, że 100 km to jest całkiem spoko wyczyn, możesz wyrazić swoje uznanie wspierając akcję 42 Do Szczęścia:

42 Do Szczęścia dla Kasi Sobczak

Dziękuję 🙂

Kamil Bąbel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *