19 kwietnia przebiegłem Cracovia Maraton. Po raz czwarty zmierzyłem się z królewskim dystansem. Uzyskałem najgorszy czas: 5 godzin, 59 minut i 28 sekund, dobiegając na metę na pół minuty przed zamknięciem trasy. Jednocześnie stałem się nieoficjalnym rekordzistą Polski, bo biegłem ten maraton tyłem.

To, co za chwilę przeczytacie, to nie jest koloryzowana historyjka z happyendem. To zdarzyło się naprawdę i chociaż wtedy chciałem na zawsze wymazać ten dzień z pamięci, to teraz czuję, że to było najtrudniejsze, ale najbardziej satysfakcjonujące wyzwanie w życiu.

Nie zamieszczam samej relacji z biegu, ale próbuję też przeplatać ją swoimi przemyśleniami, bo to, co działo się wtedy w mojej głowie jest nie mniej ciekawe. To artykuł nie tylko o walce, determinacji i przełamywaniu barier, ale też o ludziach, bez których nic by się nie udało.

Skąd ten pomysł?

Kilka osób już mnie o to pytało, ale muszę przyznać, że sam nie wiem. Może trochę dziwnie to zabrzmi, ale teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że to była trochę samospełniająca się przepowiednia.

Dwa lata temu przebiegłem swój pierwszy maraton. Na ostatniej prostej, wpadłem na pomysł, żeby finiszować tyłem. Być może już wtedy w mojej głowie zakiełkowała myśl.

pierwszy maraton

Wczoraj przypadkowo odgrzebałem ciekawą z perspektywy czasu konwersację na Facebooku sprzed półtora roku w zupełnie innym temacie.

komentarze na fb

Kolejny maraton pobiegłem jednak normalnie, aż w końcu, pół roku temu trafiłem na artykuł z najdziwniejszymi rekordami maratońskimi. Wśród nich był maraton tyłem.

Z ciekawości poszedłem pobiegać w ten sposób. Po 300 metrach miałem dość i wróciłem do domu.

Przyszedł marzec 2015 roku. Zbliżały się moje urodziny i chciałem wykorzystać to do stworzenia efektu wielkiego bum!

W grupie 42 Do Szczęścia mieliśmy takie założenie, że gdyby każdy namówił znajomych na wpłatę 220 zł, to od ręki mielibyśmy zebrane 42 tys. zł na protezę ręki dla Piotra Sajdaka. 220? Pestka! – pomyślałem. 3 razy tyle to już byłoby coś. Trzeba to tylko dobrze rozegrać.

Emocje – to one poruszają ludzi. Dlatego chciałem, aby pomysł był naprawdę nieszablonowy. I wtedy jakoś przyszło mi na myśl to bieganie tyłem. Pomysł wydawał się całkiem spoko.

Rzuciłem Wam wyzwanie. Obiecałem, że jeśli w ciągu 48 godzin wpłacicie łącznie 700 zł na akcję 42 Do Szczęścia, to ja przebiegnę maraton tyłem. Wpłaciliście prawie 1000 zł, więc słowa musiałem dotrzymać. Więcej o akcji urodzinowej przeczytasz tutaj.

Przed biegiem

Wiedziałem, że to nie będzie łatwy maraton. Miałem świadomość, że miesiąc przygotowań to zdecydowanie za mało. Szczególnie, że na jednym z portali o bieganiu tyłem przeczytałem, że po 3 miesiącach odpowiedniego treningu, można przebiec kilometr.

Z drugiej strony wiedziałem, że cel jest do zrealizowania. Nie wiedziałem tylko jak się do tego zabrać.

Trening fizyczny

Wydawało mi się, że jestem dobrze wybiegany. Problem w tym, że biegając tyłem używa się zupełnie innych partii mięśni. Poza tym, ilość spalanych kalorii przy tej samej szybkości jest dużo wyższa.

Po pierwszym, 6-cio kilometrowym treningu miałem dość. Przez 3 dni wracałem do siebie. Następnym razem udało się przebiec 8 kilometrów, ale znów 3 dni spędziłem na regeneracji.

Na trzecim treningu w końcu załapałem technikę i „dowiedziałem się”, czego mam się obawiać na maratonie: odciski, skurcze łydek, urazy przewodzicieli (grupa mięśni łącząca udo z biodrem).

Aby zapobiec tym sytuacjom, przez ostatnie 2 tygodnie pakowałem w siebie 3 pierwiastki chemiczne: magnez, potas i żelazo. Przyłożyłem się też do rozciągania nie tylko przed i po biegu, ale też w dni regeneracyjne. Wiadomo – wszystkiego się nie wyeliminuje, ale jeżeli czemuś można zapobiec, to warto to zrobić.

bieg z lusterkami

Nie obyło się bez upadków. Każdy z nich był jednak solidną lekcją. Uczyłem się, na co zwracać uwagę. Coraz lepiej radziłem sobie z „czuciem” gruntu pod stopami. Jeszcze kilka miesięcy i mógłbym się nazywać retro-runnerem (człowiekiem, który biega tyłem)

Niestety udało się zrobić tylko 10 treningów, z czego najdłuższy miał 11,5 km. Trochę kiepsko… Bardzo kiepsko!

Trening mentalny

Z takim treningiem fizycznym, jak mój, nie było co marzyć o ukończeniu tego biegu. Na szczęście jest jeszcze coś, co nazywa się treningiem mentalnym. Trening mentalny przygotowuje do tego, aby mózg mówił „TAK”, kiedy ciało mówi „NIE”.

Często na swoich wystąpieniach powtarzam, że granice są w naszych głowach. Jeżeli uda się taką granicę przesunąć w głowie, to w rzeczywistości też się da.

Mój trening mentalny był bardzo prosty. Na początku szukałem informacji o ludziach, którzy przebiegli maraton tyłem, aby uświadomić sobie dobrze, że to w ogóle jest możliwe.

Później przeczytałem swoje własne relacje z poprzednich maratonów, aby przypomnieć sobie, że też było ciężko, a pomimo tego, radość na mecie była warta wysiłku.

Przeczytałem też wszystkie wiadomości i komentarze, które napisaliście podczas akcji urodzinowej.

Na tydzień przed maratonem zapętliłem sobie poniższe wideo i oglądałem je na przemian z słuchaniem motywacyjnej muzyki. Wyobrażałem sobie przy tym, że to ja wbiegam tyłem na metę maratonu, zbijam piąteczki i takie tam.

Tuż przed startem

Dzień przed wielkim dniem pojawiają się emocje. Jak każdy przykładny maratończyk kładę się spać w sobotę o 21:30. Z trudem udaje mi się zasnąć grubo po północy, aby obudzić się 3 minuty przed 3 nad ranem.

Biję się z myślami do piątej i wstaję. Zaczyna się przedmaratoński rytuał. Poranna toaleta, bułka z bananem na śniadanie, upewnienie się, że wszystko zostało spakowane do plecaka i… można ruszać na zbiórkę ekipy 42 Do Szczęścia.

rozgrzewka

Kiedy zobaczyłem ponad 100 osób w charakterystycznych biało-zielonych barwach, od razu wiedziałem, że to będzie wyjątkowy dzień. Podobno bieganie to sport indywidualny, ale my jednak jesteśmy drużyną. Wspólny cel, wspólna idea, wspólna pasja.

Każdy biegnie na swój czas, ale wzajemny doping na trasie zawsze dodaje energii.

Podpisujemy koszulki, robimy rozgrzewkę, pamiątkowe zdjęcie, wymiana odczuć przed startem i udajemy się do swoich stref czasowych.

3… 2… 1… Start!

Razem z Moniką, Majką i Pawłem ruszamy spokojnie na końcu stawki, gdzie tłum się rozrzedza, ale i tak muszę oglądać się za siebie, aby w kogoś nie wpaść. Dopiero po wybiegnięciu z Grodzkiej robi się luźno. Sądząc po zdjęciu z pierwszego kilometra, biegło mi się całkiem przyjemnie.

pozytywne nastawienie

Dołącza do nas jeszcze pan Stanisław i tak w piątkę biegniemy w całkiem dobrym tempie 7:30-7:40 min/km.

Nie da się!

Gdzieś na 5 kilometrze dostrzega nas Bosy Biegacz i mówi do mnie: „Nie przebiegniesz! Ja próbowałem w 2009 w Warszawie, tylko że boso. Już teraz mogę Ci powiedzieć: Nie da się!”.

Ja nie dam rady? Moja motywacja skacze, przyspieszam jeszcze bardziej, chociaż w założeniu mieliśmy biec 8:00 min/km.

Kibice – skarb biegacza

kenijczycy piją piwo

Szczerze podziwiam osoby, które wstają rano i spędzają kilka godzin, zdzierając swoje gardła na dopingowaniu maratończyków. To naprawdę niesamowity wyczyn. Jeśli myślisz, że to bez sensu, posłuchaj:

Na jedenastym kilometrze usytuowany jest Najgłośniejszy Punkt Kibica 14. PKO Cracovia Maratonu – punkt kibica 42 Do Szczęścia. Dobiegamy tam jeszcze z ogromnymi zapasami energii. Podbiega Marianka z kartonem, na którym widnieje napis: „Tyłem, ale wciąż do przodu”. Andrzej krzyczy przez megafon: „Kamil, Kenijczycy już piją piwo!”. Zbijamy piąteczki i ciągniemy dalej na most Dębnicki.

kibice

Dokładnie na tym odcinku trasy uzyskałem najwyższe tempo chwilowe: 5:45 min/km. Przypadek? Nie sądzę.

statystyki biegu

Dalej, dalej, dalej!

Pokonujemy kolejne kilometry. Gdzieś w okolicach 13, przejeżdża obok nas pilot biegu na motocyklu. To znak, że Kenijczycy depczą nam po piętach (w moim przypadku po palcach). Nagle zwalnia, podnosi przyłbicę kasku i woła: „Dobre tempo macie. Ten bosy, co za Wami biegnie, to sześć lat temu Warszawę zakorkował, jak biegł tyłem.”

drużyna

Humor nam się poprawia. Wyprzedza nas czołówka: Kenijczyk i Ukrainiec, tuż za samochodem z pomiarem czasu. Robimy sobie z nimi zdjęcie w biegu i ciągniemy dalej do nawrotki przed Rondem Matecznego. Później kilka nudnych kilometrów przez Zabłocie aż do Mostu Kotlarskiego.

Tam jeszcze pokonujemy dość stromy podbieg ze świadomością, że w tym miejscu na drugim okrążeniu będzie bolało. Potem luźnym krokiem w dół na bulwary i brzegiem Wisły do Wawelu.

Zaczęło się!

Jesteśmy tuż przed dwudziestym kilometrem. Pan Stanisław gdzieś się nam zgubił. Jeden krok za dużo i nagle poczułem ostry ból w śródstopiu lewej nogi. Popatrzyłem po swoich towarzyszach – nic nie zauważyli. Jest ok. Przygryzam wargę i próbuję znaleźć takie ułożenie stopy, aby nie czuć bólu przy każdym kroku.

Wiem, że jeśli się nie uda, to może być to koniec przygody z maratonem. W bieganiu tyłem, tak naprawdę cały czas biegniesz na palcach, a pięta tylko muska podłoże. Kontuzja śródstopia w momencie, kiedy jeszcze 22 km przed Tobą nie jest pożądana.

Udało się! Kiedy stawiam stopę bardziej na zewnątrz, ból znika. Biegniemy dalej.

„Proszę Pana, nie w tą stronę!”

Człowiek biegnący tyłem maraton wzbudza zainteresowanie innych biegaczy i kibiców. Co jakiś czas ktoś woła:

  • „Cały maraton w ten sposób?”
  • „Panu się kierunki nie pomyliły?”
  • „Dlaczego tyłem?”
  • „Kolega tak biegnie chyba po to, żeby się dziewczynom w oczy patrzeć…”

Najwięcej pozytywnych emocji wzbudzają jednak we mnie inni biegacze, którzy widząc mnie, też chcą sprawdzić, jak to jest. Odwracają się i pokonują kilka metrów tyłem.

Tuż przed Wawelem udzielam jeszcze wywiadu w biegu dla Dariusza Bębnowskiego, człowieka, który maraton tyłem przejechał na rolkach.

Teraz dopiero będzie piekło!

Pierwsza pętelka już prawie za nami. Bieganie tyłem różni się od biegania przodem nie tylko rodzajem używanych mięśni, ale też sposobem myślenia.

Kiedy biegniesz przodem, możesz założyć słuchawki na uszy, odpłynąć myślami, gdziekolwiek chcesz i automatycznie stawiając kroki, pokonujesz kolejne kilometry.

Kiedy biegniesz tyłem musisz być cały czas w stu procentach skoncentrowany. Każdy krok, który stawiasz musi być przemyślany. Nie możesz pozwolić sobie, aby Twój mózg zajął się czymś innym.

Popełniam błąd. Pomyślałem, że już za 200 metrów zobaczę kibiców 42 Do Szczęścia, że znów wróci energia. W tym momencie potykam się na torach tramwajowych, ale nauczony takich rzeczy na treningach, ratuję się przed upadkiem.

Zmęczenie już wyraźnie rysuje się na mojej twarzy.

zmęczenie

Piotrek przybiega z flagą 42 Do Szczęścia i asystuje nam do punktu kibica. Słyszę, że podrywa się doping. Podbiega Tomek i pyta o samopoczucie. Kaja, Mateusz, Dawid, Tomek i Kuba biegną przez kilkaset metrów z nami. Kuba czyta nam jakieś suche dowcipy, ale i tak nic z nich nie rozumiem. Próbuję utrzymać koncentrację.

Na następnym kilometrze doganiamy Rafała z naszej ekipy, który doznał kontuzji, ale jeszcze walczy. Widzę też, że Monika od dłuższego czasu biegnie na sztywnym kolanie. „Co jest?” – pytam lakonicznie. „Kolano.” – odpowiada.

W momencie mijania 23 kilometra znów się potykam, ale znów w ostatnim momencie utrzymuję się na nogach. Po tym potknięciu dostałem jednak ostrego kopa i znacząco przyspieszyłem bieg. Zaczęliśmy wyprzedzać kolejnych, spacerujących biegaczy. Czułem moc.

Monika zatrzymała się na punkcie medycznym, aby zmrozić kolano, ale za chwilę znów nas dogoniła.

To będzie naprawdę gruba ściana!

Do tego momentu utrzymywaliśmy raczej stabilne tempo, ale jak tylko wybiegliśmy na Błonia, zaczęły się schody, a raczej 4 długie proste, które nie zapowiadały nic dobrego. Paweł gdzieś się odłączył. Nie pamiętam nawet, w którym momencie.

Nogi zaczynają dawać o sobie znać. Chociaż jest dość zimno, czuję, jakby cały mój organizm płonął. Dobiegam do punktu odświeżania i zanurzam twarz w lodowatej wodzie. Ulga. Jest tak przyjemnie, że mógłbym tutaj zostać, ale oblewam sobie jeszcze zmęczone łydki i biegniemy dalej.

Tempo sukcesywnie spada. W mojej głowie pojawia się pierwsza myśl o rezygnacji, jak się okazało później – ostatnia. Ciągnę jeszcze kilkaset metrów i mówię dziewczynom, że chyba nie dam rady. Mijamy 28 kilometr…

Dziewczyny zmuszają mnie jednak do walki. „Ok, do punktu kibica 42 Do Szczęścia.” – myślę sobie i na przemian idąc i biegnąc pokonujemy trzecią prostą na Błoniach. Została ostatnia i w tym momencie na jednym z punktów dopingu słychać z głośników One Direction.

Nie wiem, czy to przypadek, czy pomysł DJ-a, ale poczułem, że to utwór specjalnie dla mnie i znów trochę się podbudowałem. Dodatkowo zahaczyliśmy o bufet na 30 km. Sama świadomość, że coś się je, poprawia samopoczucie.

Mamy 4 godziny biegu za sobą. 2 godziny na ostatnie 12 km. „W 2 godziny, to można przejść taki dystans.” – myślimy sobie. Nie zdajemy sobie sprawy, w jak wielkim błędzie jesteśmy.

Damy radę!

Na 31 km znów czekają na nas kibice 42 Do Szczęścia. Jest ich już znacznie mniej. Pewnie kibicują też na mecie, finiszującym właśnie zawodnikom.

W zasadzie to ostatni moment, kiedy czuję, że jeszcze mogę biec. Przed nami 11 kilometrów w samotności. 11 kilometrów, aby powiedzieć „Dość!” i skończyć ten morderczy wyścig przodem, jak każdy normalny człowiek.

Na szczęście na punkcie kibica czeka Ania. Dziewczyna, która na kibicowaniu się zna i wie, co maratończyk ma w głowie na 30-tym kilometrze. Biegnie kawałek z nami. Coś tam do nas mówi, ale nie zwracam w ogóle na to uwagi.

Jedno zdanie trafia jednak do mojej świadomości: „Szkoda Waszego wysiłku.” W mojej głowie zapala się lampka. Znalazłem właśnie powód, dla którego warto ukończyć ten bieg w zamierzony sposób.

Idiotyzmem byłoby biec 31 km tyłem, żeby skończyć maraton przodem. Szkoda naszego wysiłku. Damy radę!

Niech to się już skończy!

To nie było tak, że po tych słowach nagle dostaliśmy zastrzyku energii i popędziliśmy do mety. Wręcz przeciwnie. Była determinacja, ale siły ciągle opadały. Próbowaliśmy na przemian iść i biec.

W pewnym momencie dziewczyny, chciały zająć czymś mój mózg. Zadały jakieś pytanie. Z ust udało mi się wydobyć jedynie dźwięk przypominający połączenie bełkotu pijanego człowieka ze szlochaniem. Odpowiedź nie usatysfakcjonowała ani ich, ani mnie.

Na 32 kilometrze 3 bardzo miłe Panie rozdawały nielegalnie żelki i rodzynki w czekoladzie biegaczom. Wpychamy sobie po kilka do ust. W końcu to coś innego niż banany i cukier.

Kilometr dalej mijamy standardowy przydrożny bar. Grupa mężczyzn popija złocisty napój przy stoliku. Kiedy przebiegamy, wstają i zaczynają bić brawo. Znów jest moc. Na krótko.

Samotność długodystansowca

Z każdym kolejnym kilometrem samochód zamykający trasę biegu jest coraz bliżej. Jest już tak późno, że organizatorzy sprzątają bufety, a wolontariusze poszli dawno do domu.

W zasadzie to dużo by już nie zdziałali. Nie mam już siły jeść, chociaż wiem, że zapas węglowodanów przydałby się na tych ostatnich kilometrach. Żel energetyczny pozostaje w kieszeni, a na punktach odżywiania, a raczej tam, gdzie one były jeszcze godzinę temu, szukam wody lub izotoników. Nic innego nie przeszłoby mi przez gardło.

Mój organizm, który jeszcze niedawno był przegrzany, wpada teraz w fazę wychłodzenia. Czuję dreszcze. Przyciskam ramiona do tułowia, żeby choć trochę zmniejszyć powierzchnię utraty ciepła.

Znów dobiegamy do mostu Kotlarskiego. Ledwo wspinamy się pod górę. No moście podjeżdża do nas karetka, a młody kierowca opuszcza szybę i pyta: „Podwieźć Was? Będzie szybciej.” W tym momencie miałem ochotę wycedzić mu przez zęby: „Chyba kpisz!”, ale wysiliłem się na w miarę łagodne: „Nie, dzięki.”

Jeśli myślisz, że jest źle, zawsze może być jeszcze gorzej

Zbiegamy z mostu na bulwary. Pani, która pokazuje trasę, mówi: „Pospieszcie się. Macie jeszcze 4 kilometry i pół godziny.”

„Jak to pół godziny? – pytam. „Trasa jest zamykana o 15:00.” – słyszę w odpowiedzi. Do tej pory liczyliśmy czas netto, czyli od przekroczenia linii startu. 6 godzin według naszych obliczeń mijało o 15:07 i cały czas ten zapas mieliśmy uwzględniony. Teraz okazuje się, że zamiast 37 minut, mamy 30. Prawie 2 minuty na kilometr mniej.

„Zdążymy?” – pyta Monika. „Zdążymy!” – odpowiadam, kłamiąc oczywiście, bo wiem, że musielibyśmy pobiec takim tempem, jak na początku maratonu.

Kilometr dalej nie mam już żadnych wątpliwości – nie uda się.

Mam wrażenie, jakby ktoś włożył moje nogi w imadło i z każdym krokiem dokręcał korbę. Wiem, że w naszym 3-osobowym zespole jestem hamulcowym. Wiem, że dziewczyny zdążyłyby w limicie. Mówię, żeby biegły same.

Nie tylko się nie zgadzają, ale każą biec ze sobą. Po stu metrach odpuszczam i znów proszę, aby mnie zostawiły. Mówią, że mnie nie zostawią. Znów biegniemy 100 metrów. Wszyscy zawodnicy, którzy dotychczas byli za nami, wyprzedzają. Teraz na pewno nie zdążymy.

Może jednak?

Po cichu modlę się, w nadziei, że zamkną trasę jednak według czasu netto. Z trudem docieramy do Wawelu. Jeszcze cały kilometr przed nami. Zakręciło mi się w głowie. Muszę się zatrzymać. Podchodzi jeden z policjantów. Pyta, czy wszystko w porządku. Podaje izotonik. Łapę kilka łyków. Policjant mówi, żebym usiadł. Dodaje chyba jeszcze, żebym nie biegł tyłem, bo to niebezpieczne.

are you kidding me?

Ruszamy dalej. Sekundy uciekają. Gdzie ta Grodzka? W końcu pojawia się bruk pod stopami. Na zegarku 41 km 800 m. Odejmuję błąd pomiaru – 200 metrów. Czyli jeszcze ponad pół kilometra do mety. Czas: 5 godzin 56 minut. Teraz już nie można się zatrzymać.

Słyszę za sobą charakterystyczny głos Mateusza: „Kamil, co się tak obijasz? Wszyscy na Ciebie czekają.” Stoi razem z Kasią przy barierkach. Że też chciało im się czekać tak długo. Nie mogę ich zawieść. Przyspieszam i nagle czuję skurcz. Na szczęście nie w łydce. (Łydek nie czuję w ogóle) Zewnętrzna część uda. Puszcza po kilku sekundach. Druga noga. To samo. Zmieniam technikę biegu.

Za plecami już słyszę drugiego Mateusza, który czeka z kamerą. Ostatnie 200 metrów. Wbiegamy na Rynek. Kibice skandują: „Kamil! Kamil! Kamil!”. Przygryzam wargi, zaciskam powieki i przyspieszam jeszcze bardziej.

Meta!

Wbiegamy na niebieską matę, upadam. Udało się! Stopuję zegarek. Mógłbym tak leżeć bez końca, ale po chwili podchodzą do mnie ratownicy i każą wstać. Zaprowadzają do swojego namiotu, kładą na leżance, podają banana i izotonik. Mógłbym tu zostać, ale po kilkunastu minutach, wstaję i prowadzony przez Mateusza, docieram do depozytu. Biorę swoje rzeczy i jedziemy do Żaczka.

Wysiłek

Gdybym miał porównać do czegoś wysiłek z tego maratonu, to odniósłbym się do ogromnego wyzwania, jakim był dla mnie Iron Run.

Generalnie podczas biegów długodystansowych wydzielana jest endorfina, która ma za zadanie uśmierzać ból. Endorfina wydziela się szczególnie podczas płaczu i śmiechu. Jeśli więc widzicie na mecie płaczącego maratończyka, to znaczy, że wraca on do siebie i zaraz będzie szczęśliwy ze swojego osiągnięcia.

Taki Iron Run, sprawił, że musiałem sobie popłakać 15 minut, żeby wrócić do siebie. Podczas maratonu tyłem, pierwsza łza popłynęła po moim policzku na 21 kilometrze. Ostatnia – 22 godziny później. Dopiero wtedy poczułem się w miarę normalnie.

Kiedy pisałem relację z Iron Runu, porównałem go do wojny. W tym wypadku musiałbym porównać maraton tyłem do tortur w wojennym obozie jenieckim, w którym masz ochotę przyznać się do wszystkiego, co Ci zarzucają, byle to się w końcu skończyło.

Radość?

Mamy taką tradycję w ekipie 42 Do Szczęścia, że zawsze po maratonie udajemy się do Żaczka – takiej studenckiej knajpy, aby świętować i cieszyć się z wyników. Pomimo tego, że nie byłem w stanie samodzielnie chodzić, chciałem się tam pojawić.

Wchodzę do środka, prowadzony przez Łukasza. Później się dowiedziałem, że kiedy wszedłem to podobno dostałem owacje na stojąco. Nie zwróciło to jakoś mojej uwagi. Chciałem tylko usiąść.

Zapachniało pizzą, którą otrzymaliśmy od pizzaportal.pl. Stwierdziłem, że muszę uzupełnić węglowodany. Jedzenie sprawiało mi trudność i jedynie fakt, że pizza była smaczna, spowodował, że wcisnąłem w siebie 2 kawałki.

Co chwilę ktoś podchodził, przybić piąteczkę, uścisnąć dłoń, przytulić, poklepać po ramieniu. Nie potrafiłem odwzajemnić tej empatii, ale uwierzcie mi, że chciałem.

po maratonie

Podszedł też Tomek, który właśnie sprawdził czas na zegarku: 5:59:57 – 3 sekundy przed limitem czasowym. Jak w filmie! Ale to był nieoficjalny czas, bo zegarek zastopowałem, leżąc już na macie, za linią mety. Przyszedł SMS – 5:59:28…

czas maratoński

Jestem mistrzem Polski!

Dopiero następnego dnia, zaczęły do mnie docierać pewne fakty. Ustanowiłem nieoficjalny rekord Polski w maratonie tyłem! Piękne uczucie. Było warto.

czas

Podziękowania

Dziękuję jeszcze raz Monice Maj i Majce Leśniewskiej, za znoszenie moich narzekań na Bulwarach i doprowadzenie do mety w jednym kawałku.

PS. Nie róbcie tego w domu!

PPS. Jeśli doceniasz mój wysiłek i myślisz sobie, że to całkiem spoko osiągnięcie, wejdź na stronę 42doszczescia.pl i wesprzyj akcję, wpłacając dowolną kwotę, licytując przedmioty na aukcjach, kupując koszulkę lub przekaż 1 % swojego podatku.

Fot. Festiwal Biegowy, Natalia Porzycka, archiwum własne

Kamil Bąbel

37 komentarzy do “Maraton tyłem – wyzwanie życia”

  1. „połączenie bełkotu pijanego człowieka ze szlochaniem” popłakałam się na wspomnienie tego dźwięku 😀 a wtedy przecież w ogóle nie było mi do śmiechu 😉

  2. Wow, wow, wow! Jesteś boski! 🙂 I świetna relacja. Trafiłam tu dziś po raz pierwszy, ale zabieram się za czytanie reszty, bo naprawdę fajnie piszesz. Można się poczuć jak w Twojej skórze, dlatego tym bardziej wielkie gratulacje Mistrzu 🙂

    1. A ja myślałem, że nikomu nie będzie się chciało tego czytać. Tym bardziej miło mi słyszeć takie słowa. Dziękuję i zapraszam do śledzenia. Mam w głowie jeszcze kilka fajnych pomysłów, o których na pewno napiszę. 😉

      Pozdrawiam!

  3. przeczytałem od deski do …mety 🙂 wiem, to znaczy nie wiem jak to jest bo tyłem zrobiłem jedynie Parkrun Gdańsk (mamy taka grupę wariatów która raz w roku biegnie go tyłem -taka nowa świecka tradycja 🙂 ) zajęło ponad 40 minut i bardzo bolało 🙂 jestem pełen podziwu – GRATULACJE

  4. Kamilu, gratuluję wytrwałości i sukcesu! Dzisiaj przypadkiem trafiłem na Twojego bloga przez retweeta @szaffi. Od teraz kolejny blog w zakładce do przeczytania, dziękuję 🙂

      1. Pierwszy raz wszedłem na Twój blog czytając o przygotowaniu do maratonu w 2 miesiące. Sam chcę wyrobić się do 15 sierpnia. Po tym co tu przeczytałem poczułem zastrzyk energii 🙂 dawno nie czytałem tak ciekawego artykułu. Pozdrawiam i życzę sukcesów! Gratulacje

          1. Kamil, dziękuję za odpowiedź. Miał to być Maraton Solidarności w Gdyni, ale jednak decyduję się na Maraton Warszawski 25 września. Wydaje mi się rozsądniejszym wyborem zważając choćby na pogodę i właśnie czas przygotowań. A Ty co myślisz?

              1. Pingback: Nie można być dobrym we wszystkim. A czemu niby nie? - Średnio Zaawansowany

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *